Rodzinne zwiedzanie. Władysławowo i Hel


Podobno człowiek jest zwierzęciem stadnym. Może i tak, ale My lubimy co najwyżej takie małe stadka. Dlatego też nasze dłuższe i krótsze wyjazdy praktycznie zawsze wiązały się z ucieczką od tłumów. 





Polskie morze w sezonie wiosenno - letnim zatłoczone jest ogromnie i wie to chyba każdy. Dlatego często polecany jest wyjazd nad morze w zimie, kiedy piękne piaszczyste plaże wolne są od parawanów, sprzedawców kukurydzy i wszędobylskich stoisk z pierdółkami. Nooo ale w zimie trudno na plaży się poopalać czy też nóg w Bałtyku zanurzyć. No dobra, jak więc pojechać nad morze kiedy jest ciepło i przyjemnie, ale bez konieczności szukania sobie na plaży kilku centymetrów wolnej przestrzeni. Wiadomo, można pojechać w miejsce oddalone od popularnych ośrodków i szukać bursztynów na jednej z dzikich plaż. Ale można też wykorzystać największą pandemię naszych czasów i ruszyć nad morze. Kiedy tylko ogłoszono otwarcie hoteli postanowiliśmy poszukać miejscówki i spędzić kilka dni nad morzem. Nasze córki nie mogły się już wyjazdu doczekać, my zresztą też potrzebowaliśmy się z naszych rozległych apartamentów na kilka dni wyrwać. Znaleźliśmy wygodny pokój z aneksem kuchennym, blisko plaży w samym Władysławowie. Trzeba było się tylko spakować i jazda! No nad morze z Warszawy wyjazd jest bardzo wygodny, można pojechać na autostradę i pruć prosto do Trójmiasta, albo też skorzystać z wciąż jeszcze budowanej trasy ekspresowej S7. My wybraliśmy tą drugą opcję że względów widokowych i ekonomicznych zresztą też (brak opłat za przejazd). Remonty nie dały się nam we znaki ani w drodze nad morze, ani też w drodze powrotnej. Wyjazd z samego rana w czwartek po części dzięki pandemii był bardzo przyjemny i obył się bez najmniejszych korków. Tuż za granicą województwa mazowieckiego na COP ( swoją drogą nasza nazwa jest taka mocno napompowana, Słowacy mówią po prostu Odpoczywajka :-) ) postanowiliśmy zjeść drugie śniadanie. Miejsce bardzo fajne, z wygodną toaleta wyposażoną w przewijaki nawet, z placem zabaw i ławkami gdzie elegancko można usiąść i przekąsić conieco. Co prawda miodku nie mieliśmy ale jajka na twardo, kanapki, herbatkę i kawę owszem. Byłoby jeszcze fajniej jakby nie wiało poza skalą Boeforta (albo po prostu nie tak jak w Kieleckim :-) Starsza córka pobiegła więc zjeść swoją kanapkę w samochodzie, młodsza natomiast uznała podmuchy zimnego wiatru jako wspaniały dar losu i z ogromna ochota pozwalała się temu żywiołowi przewracać. Postój był wszystkim bardzo potrzebny, dalszą część drogi prowadziła bowiem już wyłącznie drogą w pełni ekspresową, więc szybciutko łykaliśmy kolejne kilometry (tym przyjemniej że paliwo kosztowało 3.2 zł !!!) Na miejsce dotarliśmy więc wczesnym przedpołudniem, miejscówka szybko została odnaleziona, rozpakowaliśmy graty i w długą na plażę! Już po kilku minutach (około 10) po przejściu przez zalesione wydmy (ach jaka to piękna cechą polskiego wybrzeża) byliśmy na piachu. 






Troszkę wiało ale zostaliśmy tam do wieczora. Praktycznie sami, nie licząc kilku osób oddalonych od nas o kilkadziesiąt metrów no i mew które krążyły wokół. W ruchliwym i gwarnym zazwyczaj Władysławowie otwarte były dosłownie 3 sklepiki z  pamiątkami kilka restauracji też było otwartych, ale ogólnie cicho, pusto jakoś, ale baaaardzo przyjemnie. Wróciliśmy do naszego pensjonatu, zjedliśmy kolację, poczytaliśny książki i do spania. A rano śniadanko na tarasie i spacer. Najpierw do portu gdzie zapoznać się można było z kutrami rybackimi i wędkarzami również. Niektórzy w wiaderkach mieli nawet ryby. Córa że zdziwieniem pytała czy aby na pewno są prawdziwe. Na słowa ojca niezbyt dowierzała, ale gdy jedna ryba podskoczyła w końcu uwierzyła. Widok portu zawsze mnie oczarowuje, pozostali uczestnicy też chyba lubią sobie ten widoczek podziwiać, toteż chwilę spędziliśmy na falochronie.




 A później na plażę. Pogoda dopisywała, wiatru praktycznie brak, słoneczko grzało więc nawet się poopalaliśmy. Powstał nie zamek a prawdziwa forteca z fosą, pograliśmy w piłę, znaleźliśmy kilka muszelek, parę kamyczków i żadnego bursztyna. Ale fajnie było. Później na obiad do pensjonatu (zupki i inne dania mieliśmy ze sobą, a co ?, knajpki nam wcale nie potrzebne). Dzięki sprawnej konsumpcji można było jeszcze raz ruszyć w miasto. Plac zabaw był otwarty więc tutaj duży atut spaceru dla dzieciaków. Niestety za późno już było na wieżę widokową, władysławowski lunapark też jeszcze zamknięty, ale mimo to piątkowy wieczór można zaliczyć do udanych. A na sobotę zaplanowana jest wycieczka aż na sam koniuszek Polski. Na Hel! Na niebie co prawda chmury deszczowe ale co tam. Jedziemy. Fajnie się na ten Hel jedzie, po drodze urocze miejscowości, gdzieniegdzie wind surferzy, korków całkowicie brak no super! W samym Helu wszędzie albo zakaz parkowania dla turystów albo płatne parkingi. Ale ale, centuś zawsze znajdzie sposób. Tuż obok helskiego orlika jest duży bezpłatny parking. Jak przyjechaliśmy sobotnim rankiem był prawie pusty. A ulokowany tuż przy wejściu na wydmy więc zaczynamy spacer. Pierwszy cel to latarnia morska. Po drodze można pooglądać ślimaki, poszukać jadalnych roślinek rosnących w lesie, noo nudzić się nie sposób. Latarnia morska niestety ze względu na koronę zamknięta. 





 Ale obok w charakterze rewanżu pasła się sarenka, koziołek właściwie ale niespecjalnie płochliwy, więc można było dokładnie zwierzaka obejrzeć. A później cel nr 2 czyli cypel półwyspu. Trochę wiało ale fajnie było tak sobie na morze popatrzeć i na liczne statki zmierzające do Trójmiasta. Córka oczywiście skorzystała z okazji zabawy w piachu, a druga postanowiła przyciąć komarka. Z cyplu do Helskiego portu prowadzi fajna ścieżka po wydmach z edukacyjnymi tablicami.





Oczywiście skorzystaliśmy do czego każdego zachęcamy. Po drodze na cypel otwarta była nawet knajpka, gdzie skusiliśmy się na wędzoną rybkę. A w samym lesie spacer urozmaicały forty budowane przez Polaków przed drugą wojną światową, przez Niemców w jej trakcie i znowu przez Polaków w okresie zimnej wojny. Dziś forty są wykorzystywane na cele turystyczne, ale pokazują jakie to miejsce ma wartości strategiczne. Po drodze z cypla zobaczyć można kopiec Kaszubów, ale przyznam szczerze że nie rozumiem za bardzo ani formy tegoż monumentu ani celu jego posadowienia.






 Po dojściu do portu skierowaliśmy się do centrum miejscowości, która bardzo przyjemnie nad zaskoczyła. Turystów było tu już trochę, choć nie specjalnie wielu, ale główny deptak Helu jest naprawdę uroczy. A placyk z rzeźbą Posejdona to już prawdziwa wisienka na torcie. 







Coś tam sobie pooglądaliśmy, wstąpiliśmy nawet na frytki do jednej z helskich knajpek i pora na powrót. Parking już praktycznie pękał w szwach no i zaczęło padać. Na szczęście zanim się rozpadało już siedzieliśmy wygodnie w samochodzie. Po drodze kupiliśmy jeszcze kilka wędzonych ryb w jednym ze sklepów, w tym rzadko spotykanego, a może nawet w ogóle nie dostępnego śledzia (mniam). W pensjonacie pochłoneliśmy obiad, troszkę rybek i troszeczkę odpoczęliśmy po helskich wrażeniach. Jutro powrót do domu, ale jeszcze niebo się rozpogodziło więc w długą na plażę! Przy okazji przeszliśmy się aleją gwiazd sportu (ciekawe jak dobierali te gwiazdy...)




 Po drodze "uratowaliśmy" masę ślimaków i posiedzieliśmy troszkę nad super spokojnym po deszczu Bałtykiem.





 Przed odjazdem zdążymy jeszcze się troszkę na piasku pobawić. Ale póki co jeszcze kupujemy pocztówki na pamiątkę (zbieramy z każdego odwiedzonego miejsca) i udajemy się w objęcia Morfeusza. Rano po szybciutkim śniadaniu i sprawnym pakowaniu mamy czas nie tylko na plażę ale też i na plac zabaw. A w planach jeszcze wieża widokowa w domu rybaka we Władysławowie (obecnym urzędzie miasta) i na latarnię morską na Rozewiu. Ale spokojnie, młodsza córka zarządza pobudkę około 5 rano, wszystko zdążymy. Spokojna zabawa na piasku, huśtawki, zjeżdżalnie i karuzele i można ruszać.






 Widok z wieży super, każdemu polecam, ale dla nas trudno było wytrzymać bo wiało z 10 razy mocniej niż na COPie... Córy się pochowały my natomiast z zachwytem te kilka chwil na wieży wytrzymaliśmy. Opłata nie wielka, te kilka złotych można zainwestować. Na latarnię dojechaliśmy sprawnie, bo i Rozewie jest od Władysławowa bliziutko. Niestety latarnie o fajnej historii (2 latarnie coby się marynarzom nie myliło) również były tego dnia zamknięte. Znowu niby korona szkodzi. 







Trudno, wrocimy tu jeszcze, w końcu każdy z nas wie że przylądek ten to najdalej na północ wysunięty fragment Polski. Póki co czeka nas kilka godzin w aucie. Smutno się wraca, no ale trzeba cóż zrobić. Po drodze jeszcze obiad z przydrożnej restauracji i jazda jazda jazda. Dłużyło się nam oj dłużyło. No ale już niedługo pojedziemy na wakacje na mazury na dłużej na dużo dłużej bo stanowczo za krótko gościliśmy nad Bałtykiem. A i tu chcemy wrócić, mimo wszystko może lepiej w okresie bez pandemii...


Kilka informacji:
1. Wieża widokowa we Władysławowie ma windę, wiec do pokonania jest tak na prawdę kilknaście schodków. Wstęp darmowy dla dzieci do 4 roku życia
2. Zatrzymując się na MOP- ach możemy być pewni, że w łazienkach są przewijaki ( zarówno w damskim jak i męskim) 
3. W miejscowości Hel jest do zwiedzania również Fokarium