Podlasie z dziećmi. Szukamy zwierza.


Wolny weekend wiadomo, trzeba jakoś miło spędzić, a jeśli tak to i zaplanować. Ale problemem jest, żeby plan ten odpowiadał każdemu zainteresowanemu. O ile statystyczny dorosły człowiek jest w stanie pójść na kompromis i pewne rzeczy po prostu "odpuścić", to trudno wymagać tego od 3 latki, a co dopiero od ledwie roczniaczki.

No dobra więc potrzebujemy spokoju (jakby pojawiły się jednak protesty wyrażające oooogromne niezadowolenie), odpowiedniego zajęcia atrakcyjnego dla każdego, no i miejsca gdzie nas jeszcze nie było. Wybór padł więc na Podlasie, niby znane, niby każdy o nim słyszał, a jakiś taki nieco nieznany. Powód dość prosty, po pierwsze ludzi mało. Po drugie lasy pełne zwierza i to takiego co trudno przeoczyć, bo największego w Europie po ziemi chodzącego. Po trzecie, biegun zimna, więc pod koniec lutego śniegu powinno być po pas. A więc bałwany, saneczki, tropienie zwierząt i to bez uwierającego (nas, tzn. dorosłej części ekipy) wszędobylskiego tłumu. Dobra więc jedziemy!

1 dzień. Wyjazd – Ciechanowiec – Brańsk – Pasieczniki Małe
Nadszedł dzień wyjazdu. Przy obecności dwóch niewielkich osóbek, pakować należy się dzień wcześniej. Zapakowani, przygotowani, pełni entuzjazmu wyjeżdzamy! Mamy kombinezony pozwalające z założenia bawić się w śniegu bez obaw. Niestety, zmiany klimatu sprawiły, że nawet na polskim biegunie zimna, śniegu nie zapowiadano. Trudno, w błocie też kombinezony się przydadzą. Mamy też lornetki i lupę, coby tych nieszczęsnych śladów szukać. W błocie co prawda trudniej niż w śniegu, ale w końcu obiecaliśmy młodej, więc trzeba się postarać. Z Warszawy wyjazd na Podlasie jest na prawdę super. Ósemką prujemy na północny – wschód aż do zjazdu na Brok, a później (w naszym przypadku) drogą na Ciechanowiec. Dlaczego? Bo tam są "stare domy". A dokładniej muzeum rolnictwa, wraz ze skansenem.





Bardzo przyjemne miejsce, szczególnie poza sezonem, kiedy byliśmy jedynymi gośćmi. Można zwiedzić dworek Starzyńskich, którzy niegdyś tym majątkiem zarządzali. A potem powozownie i kilka ładnie zrekonstruowanych domów zarówno biednych chłopów, jak i drobnej mazowieckiej szlachty z końca XIX w. Do zobaczenia jest również drewniany kościółek i robiące wrażenie muzeum pisanek. Wszystko dopasowane do wieku odbiorców, a więc zarówno naszego jak i naszej córki. Najmłodsza w wózku generalnie w poważaniu miała oglądane pomieszczenia, wyrażając szczególną chęć do rozprostowania kości. Starsza szybko zajęła się znalezionym patykiem. Ważne, że zwiedzanie upłynęło spokojnie i radośnie dla każdego. No a same pisanki to już każdy z zainteresowaniem obejrzał. A dla centusia coś miłego, cała przyjemność z przewodnikiem za jedyne 14 zł od osoby (dorosłej rzecz jasna, dzieci weszły i wjechały za darmo).



Potem krótki przejazd do Brańska. A tam słynna królowa TVN-u zrobiła rewolucję w jednej z restauracji ( a może jedynej) na rynku. Mieliśmy po drodze, byliśmy głodni więc zajechaliśmy. Mieliśmy alternatywę w postaci baru w Dubiczach – Cerkiewnych, więc w razie czego mogliśmy się wycofać. Zajechaliśmy do Brańska, a tu na prawdę fajny lokal. Elegancka restauracja, z miłą obsługą, dużym kącikiem dla dzieciaków (i przewijakiem w łazience!) i najważniejsze dla łasuchów, pysznym jedzeniem. Przynajmniej babka ziemniaczana, pierogi z kaszą gryczaną, rosół i barszcz ukraiński był na prawdę smaczny. Rosół zresztą został praktycznie wchłonięty przez niejadka (zazwyczaj) i jedzeniowego odkurzacza (na ogół). Po napełnieniu brzuchów jedziemy dalej.  Tuż za Dubiczami – Cerkiewnymi (druga najmniejsza gmina w Polsce), i przejazdem przez torowisko, droga utwardzona się kończy i ostatni odcinek trzeba przejachać drogą polną, choć całkiem przejezdną. Po kilku tysiącach pytań "kiedy w końcu będziemy na miejscu?" dojeżdżamy. Jest chatka, taka jaką chcieliśmy.


Cały przysiółek dosłownie 10 domów, w tym ten dla nas. Drewniany domek, z okiennicami, piecem kaflowym i duuużym terenem wokół domu. Powinno być fajnie. A że już był wieczór, i przenikliwe zimno. Najpierw trzeba napalić w piecach, rozejrzeć się i rozpakować.






Dziewczyny zajęły się rozpakowaniem i obejrzeniem naszych chwilowych włości, a głowa (teoretyczna) rodziny napaleniem w piecach. Wieczór po pełnej wrażeń podróży, skończył się dość szybkim oddaniem się w objęcia Morfeusza.



Chłodny dom, pełen innych niż w warszawskim bloku zapachów, z ciepłem buchającym z kafli pieców, sprawił, że dorośli mogli spędzić chwilę sami ze sobą, a nawet zagrać w pozostawioną przez właściciela planszówkę. No i zaplanować kolejny dzień. Nie trzeba było sprzątać, gotować na kolejny dzień czy wstawiać prania.


Dzień 2 – tropienie zwierząt, Werstok, zwiedzenie Dubiczów – Cerkiewnych

Mając pełen bagażnik prowiantu, sklepu nie potrzebowaliśmy (zresztą tam gdzie mieszkaliśmy sklepu nie ma, znaczy jest - obwoźny). Cateringu też nie, a kuchnia z fajerkami pozwoliła nam szybko przyrządzić jajecznice na śniadanie. Dla 3 latki emocjonująca była z pewnością konieczność wcześniejszego udania się po drewno do drewutni. Później śniadanie też lepiej smakowało, jak się z samego rana pooddychało świeżutkim powietrzem.


A po śniadaniu wyprawa! Do lasu rzut beretem więc idziemy. Mijamy drwali pracujących w tradycyjny sposób przy drzewie. Mijamy też nowoczesny sprzęt, harwester i forwarder. Mimo soboty praca w lesie wrze. Ale gdzie te zwierzaki, gdzie ich ślady.


Córka trochę się niepokoi, ale po kolejnych kilku kwadransach są, ślady jeleni, saren, dzików no i żubrów. I to ślady pełne, nie tylko tropy ale nawet ich odchody. W końcu widać uśmiech zadowolenia na buzi. Najmłodsza w chłodnym dniu leży sobie w wózku i podziwia leśne ostępy Białowieskiej Puszczy. A my idziemy dalej, znajdujemy mrowisko, pniaki, no i mnóstwo patyków. Dzień jest super. 




 Dla dorosłych też coś fajnego, dochodzimy do zabytkowej cerkwi w Werstoku, oglądamy ją z zewnątrz tylko niestety, i wracamy. Bo zimno a do domku daleko.


 Po powrocie i obiadku przejechaliśmy się jeszcze do Dubiczów – Cerkiewnych, a tam zabytkowa cerkiew iii właściwie tyle.

Mała wioska, stolica drugiej najmniejszej gminy w Polsce. I tak właśnie wygląda ta miejscowość. Sklepu w sobotę po 16.00 już otwartego nie było. Innych punktów zwiedzania też nie było, więc wracamy do "siebie". Nagrzane już piece szybko się rozpalają, w domku cieplutko. Zjadamy kolację, gramy w planszówki, czytamy książeczki i młodzież już śpi. My też trochę zmęczeni, ale jeszcze partyjka w planszówkę, trochę poczytamy i do łóżka. Jutro mała przejażdżka.


Dzień 3. Białowieża

Rano po śniadaniu gotowi jesteśmy do
odwiedzenia Białowieży. A szczególnie zagrody pokazowej żubrów. Przed odjazdem nabywamy jeszcze od sąsiadów ekologiczne jajka (podlaskie uroki). Przy okazji niemiła niespodzianka, to padnięty akumulator. Na szczęście mamy na wyposażeniu urządzenie do awaryjnego rozruchu, więc jedziemy! Zagroda pokazowa żubrów znajduje się przy głównej drodze z Hajnówki do Białowieży. Z pewnością warto ją odwiedzić będąc w tej okolicy. Nowocześnie urządzone miejsce, łącznie z multimedialną częścią w budynku, gdzie znajdują się też sanitariaty i kasy (bilet dla dorosłego to 10zł, nasze dzieci znów weszły za darmo).







A w samych zagrodach, poza stadem żubrów obejrzeć można też jelenie, rysia, wilki (choć my nie wiedzieliśmy), sarny, dziki i żubronie (no robią wrażenie bydlaki). Przy okazji o każdym gatunku ciekawe opisy, no i szczególnie opis historii ochrony żubra. W centrum multimedialnym bardzo szczegółowe informacje o samych żubrach. Ogólnie rzecz warta odwiedzenia. Dla dzieciaków też, bo i gry tutaj są i zwierzęta, no i miejsca do spacerowania sporo. A najważniejsze fajny plac zabaw z tyrolką.


Po zagrodzie przejechaliśmy jeszcze do Białowieży. Obiadek w samym centrum w Gospodzie pod Żubrem. Jedyne chyba miejsce gdzie można coś zjeść poza sezonem, ale na prawdę fajna obsługa, jedzenie smaczne, ale kącika dla dzieciaczków już brakuje (tip: w łazience jest przewijak). Potem spacer po grobli stawów dawnego ogrodu carskiego, zabawa na "żubrowym placu zabaw" z nieodłączną wspinaczką na makiety żubrów tam ustawione. Odwiedziliśmy też muzuem Białowieskiego Parku, ale na samo zwiedzanie ze względu na zmęczenie młodego materiału już się nie zdecydowaliśmy.








Kończąc podjechaliśmy do kościółka z pięknym wystrojem wykonanym w całości z pni, karp i korzeni drzew. Ołtarz i konfesjonały robią szczególne wrażenie. A po wszystkim spokojny powrót do chatki. Kolejny spokojny wieczór, z główną atrakcją (w kolejny dzień) w postaci leżenia na gorącym przypiecku na baranich skórach. Dzieciaki śpią, dorośli troszkę pogadali, pograli, poczytali i też zasnęli.

Dzień 4. Powrót. Grabarka - Warszawa
A następnego ranka niespodzianka. Spadło troszkę śniegu to i mini bałwan i mini igloo powstało. Domek trzeba było posprzątać, graty spakować i jedziemy z powrotem. Przy okazji jeszcze w planach Grabarka więc ruszamy. W aucie niestety akumulator całkiem padł, więc dodatkowych przystanków (przynajmniej z wyłączaniem silnika) nie przewidujemy. Sama Grabarka zrobiła wrażenie.


Krzyży na prawdę jest sporo, choć dziwne, że tak trochę mocno ściśnięte. 3 – latka nie za bardzo zrozumiała powagę miejsca, co mało zaskakujące, więc pobiegała trochę pomiędzy krzyżami. Plus z tego taki, że poznała różnice tego symbolu chrześcijańskiej wiary z jej rzymskokatolickim odpowiednikiem.




Skromne zakupy w sklepie z pamiątkami i powrót. W poniedziałkowe godziny południowe innych gości brak. Szkoda, że cerkwi zwiedzić nie było można, ale miejsce jak najbardziej warte odwiedzenia. No i nadszedł czas na powrót. Smutno, bo i weekend się kończy. Niedosyt czuje nie tylko córka, ale my też. Na pewno w okolicę wrócimy. W drodze powrotnej mocne postanowienie. Wakacje na Mazurach i Suwalszczyźnie. Młoda po wejściu do domu zadała proste pytanie. "Kieeedy znowuuu pojedziemyy do tego drewnianego domku !?!" Znaczy się, że się podobało. I o to chodzi.